Czekam w kolejce do psychologa, w pustej
poczekalni, gdzie słychać tylko kroki sennej, zmęczonej pielęgniarki. Jest
piękną kobietą, zazdroszczę jej urody w typie gwiazd niemego kina: za każdym
razem ma idealnie skręcone loki, ciemną szminkę na perfekcyjnie wykrojonych
ustach, ołówkową spódnicę do kolan i lakierki na obcasie. Uśmiecha się do mnie
uspakajająco, a ja odwzajemniam uśmiech, patrząc prosto w jej czarne oczy,
całkowicie czarne, bez źrenic, bez tęczówek, bez białka. Zerkam za okno, gdzie
szaleje ulewa, i zastanawiam się, czy deszcz skończy się przed moim wyjściem,
bo przecież nie zabrałam parasola. Pielęgniarka w poplamionym krwią fartuchu znów posyła mi ciepły uśmiech i mówi, że doktor na mnie czeka. Bez słowa wstaję
i ruszam do gabinetu, w którym byłam już tyle razy.
Moim psychologiem jest mężczyzna wyglądający
na niewiele starszego ode mnie, mężczyzna, którego uroda pociąga wiele kobiet,
mężczyzna, dla którego niejedna poszłaby do piekła. Twarz niczym wyrzeźbiona z
białego marmuru, z ostrą linią kości policzkowych, blade usta, oczy tak
niebieskie że niemal granatowe i naturalnie czarne włosy. Dziś ma na sobie
niedopiętą białą koszulę, z podwiniętymi rękawami, dzięki którym zwracam uwagę
na wilka wytatuowanego na jego przedramieniu. To Fenris, wilk który połknął
Słońce, syn Lokiego, boga kłamstwa. Prześlizguję wzrokiem po perfekcyjnych
dłoniach lekarza: szczupłych, z długimi, bladymi palcami, z widocznymi żyłami i
ścięgnami. Doktor bawi się wiecznym piórem, nie patrząc na mnie. Deszcz za
oknem zmienił się w dziką, nieposkromioną burzę: niebo raz po raz przecinają
biało fioletowe błyskawice, co chwilę rozlega się huk gromu. Siadam w fotelu
przed biurkiem lekarza, który zadaje mi rutynowe pytania. Rozglądam się po
gabinecie: jest tak pusty, jak zawsze. Bukiet ciemnych róż stoi na białym
stoliku, w tym świetle wydają się tak czerwone, że aż czarne. Wydaje mi się, że
słyszę jakieś drapanie, skrobanie, ale gdy obracam się w fotelu, nie widzę
niczego. Spoglądam na psychologa, który zamiast patrzeć na mnie, na swoja
pacjentkę, obojętnie przygląda się szalejącej za oknem burzy.
- Wiesz, że ci się
nie poprawia, prawda? - Pyta miękko, ale w jego głosie jest coś takiego, że
przechodzi mnie dreszcz.
- Wiem -
Odpowiadam, kątem oka zauważając jakiś ruch. Skrobanie staje się coraz
głośniejsze, jakby małe pazurki przesuwały się po chłodnej marmurowej posadzce
i nagle paraliżuje mnie głęboki strach, bo słyszę niezrozumiały szept tuż przy
swoim uchu. Zmuszam się, żeby nie rozejrzeć się po gabinecie, bo wiem, co się dzieje,
oni tu są, oni byli tu od samego początku. Ciemne postaci spływają z sufitu,
wychodzą ze ścian i pełznął po podłodze tylko po to, żeby ich miękkie, kosmate
łapki uzbrojone w ostre pazurki zacisnęły się na moich kostkach, nadgarstkach,
wokół mojej talii i w końcu - wokół szyi. Pachną mocno, słodko, śmiercią i
rozkładem, ocierają się o mnie jak koty, a ja zaczynam czuć, jak moje płuca
wypełniają się płynną smołą. Kolejna błyskawica rozrywa niebo, nie wiedzieć
czemu na usta ciśnie mi się wiersz Poego, a lekarz w końcu na mnie spogląda.
Uśmiecha się delikatnie, z ust kapie mu ciemna krew, brudząc śnieżnobiałą
koszulę. Opiera się o biurko, delikatnie unosi moją brodę w górę i pyta:
- Dlaczego nie
bierzesz swoich lekarstw? To wszystko mogłoby zniknąć, gdybyś tylko chciała.
Wsuwa do moich ust niewielką pigułkę. Czuję
jej gorzki smak tak samo realnie, tak jak czuję pazury wbijające się w moją
skórę, tak jak czuję pocałunek złożony przez lekarza na moim czole. Zamykam
oczy, gdy zaczyna do nich spływać krew.
Nie wrócę dziś do domu.
Nie wiem, czy kiedykolwiek do niego wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz