poniedziałek, 30 października 2017

Stukipuki

 Tak naprawdę można się przyzwyczaić. Gdy tylko wyczuwa moją obecność, puka. Puka i skrobie o szkło, czeka na moją reakcję, czeka aż na nią spojrzę, aż będzie mogła posłać mi martwy, zimny uśmiech. Złapała mnie tak raz. Teraz zaczęła jeszcze mówić.
 - Tęsknimy za tobą. Proszę cię, przyjdź do nas. Wszyscy bardzo tęsknimy
  Zamknij się, kurwa, zamknij się.
 Zajmuję się dalej swoimi sprawami, ale ona nie przestaje. Puka coraz mocniej. W końcu zaczyna walić pięścią o szkło, jest coraz głośniejsza, hałas rozsadza mi głowę i muszę wyjść, muszę odetchnąć, bo przecież mam tyle pracy, nie mam czasu na migreny.
 Ale ona ma dostęp do każdego pomieszczenia, prawie nigdzie mnie nie opuszcza.
- Pozwól nam. Tęsknimy. Ty też tęsknisz. - Gdy się uspokaja, jej głos robi się słodki, kuszący. Słyszę go jak przez mgłę: powierzchnia go odrobinę zagłusza. Zamykam oczy, bo widzę jej zniekształconą twarz: kiedyś była pięknością. - Tęsknisz. Wiem, że tęsknisz, słyszę to, wiem że tam ci źle. Wpuść nas.
 Wzdycham tylko w odpowiedzi. 
- Wpuść mnie! - Wrzeszczy, znów z całej siły uderzając o szkło. Rozchylam zasłonę i spoglądam prosto na nią.
- Nie wpuszczę cię. - Odpowiadam, widząc w jakim jest stanie. Na jej twarzy pojawia się grymas. - Nigdy więcej cię w siebie nie wpuszczę. 
  Zasuwam zasłonę. Jest gruba, z czarnego aksamitu.
 Prababka zawsze powtarzała, żeby zasłaniać lustra, gdy ktoś w domu umiera. Głupie zabobony.
  Cóż, miała rację.
  Pech chciał, że mieszkaliśmy w posiadłości, w której luster było więcej niż domowników.
  Prababka trochę się zmieniła od czasu zgonu.
 Nigdy więcej jej w siebie nie wpuszczę. Prędzej potłukę wszystkie te pierdolone lustra, w których siedzi.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Pierwsza Żona

 Mówią, że Ewa była prawdziwą pięknością. Burza włosów w kolorze zachodzącego słońca, odcieniu złotej, ciepłej rudości. Ogromne zielone oczy, tak zielone jak trawy Edenu, i tak głębokie jak otaczające go rzeki. Mówią, że była smukła jak trzcina, z wąską talią, szczupłymi łydkami i chudymi nadgarstkami; że miała skórę koloru miodu, skórę gładką i ciepłą, jak dojrzewająca w słońcu brzoskwinia. Mówią, że każdy ruch jej bioder był niczym błogosławieństwo dane przez Najwyższego, że każdy oddech wznoszący jej krągłe piersi przyprawiał o zawrót głowy, a każde słowo spomiędzy jej czerwonych ust było zaproszeniem do pocałunku. To dla Ewy stracił duszę Adam, to dla Ewy zgrzeszył. To Ewa sprowadziła na świat zło.
 To Ewa odebrała Lilith kochanka.
 Nikt nie mówi o Lilith. Nikt nie mówi o Pierwszej Żonie: o jej zimnych, niebieskich oczach, o jej długich jasnych włosach ze srebrzystym połyskiem, ani o ustach bladych jak niebo o poranku. Nikt nie mówi o jej drobnym ciele obleczonym skórą białą jak śnieg, białą jak kości, tak cienką, że pokazywała siatkę niebieskich żył biegnących tuż pod nią. Nikt nie mówi o wąskich biodrach, widocznych żebrach i niewielkich piersiach. Nikt nie mówi o miłości, którą jej odebrano.
 Ewa pojawiła się w Edenie nagle, długo przed świtem, z wężem na ramionach, z wężem wplątanym w kręcone, rude włosy. Posłała Lilith uśmiech, uśmiech węża: ociekając słodkim jadem. Białowłosa jej nie interesowała, w przeciwieństwie do Adama: przywitawszy go pocałunkiem, chwilę później ujeżdżała go intensywnie, wydając okrzyki rozkoszy na cały ogród. Kolejnego dnia Adam postanowił uczynić ją swoją Żoną.
 Lilith powiedziała nie
 Gdybyście mogli ją zapytać, co działoby się później, nie odpowiedziałaby. Wspomnienie odarcia z godności, z człowieczeństwa, wspomnienie o wydartej jej miłości jest zbyt bolesne. Nie warto rozdrapywać starych ran, nawet jeśli się nie goją.
 Poza Edenem było pusto. Lilith była świadoma swej nagości, świadoma tego, co zrobiła jej Ewa. Była świadoma swojej duszy, uczuć które nią targały i bólu, który rozrywał jej serce. Szła przed siebie, dopóki jej stopy nie zaczęły krwawić tak, że każdy krok był jak taniec na rozżarzonym szkle. Upadła, chowając twarz w dłoniach. Wtedy, całkowicie niespodziewanie, poczuła na ramieniu dotyk miękkiej, ciepłej dłoni. Uniosła wzrok, jej oczom ukazał się młody mężczyzna, piękniejszy niż Adam i niż wszystko, co widziała w Edenie.
 Wiem, co ci zrobili, usłyszała w głowie słodki głos. Pójdź ze mną, Lilith. Pójdź. Dam Ci miłość, której On nie potrafił ci dać. Dam ci wiecznym dom i dam ci władzę. Pójdź ze mną, Matris me daemonia. Pójdź.
 Nie wahała się podać mu ręki.

wtorek, 15 listopada 2016

Królewna Śnieżka

 Królowa z niepokojem wyglądała Łowcy. Uśmiechnęła się szeroko, widząc go wreszcie, ciemną plamę owiniętą w skóry i futra, odcinającą się tak bardzo od białego śniegu. Narzuciła na siebie płaszcz i wybiegła mu na spotkanie.
 – Zrobiłeś to? Masz to, czego chciałam?
 –  Tak, pani. Mam.
 Podał jej srebrne puzderko, a ona z niecierpliwością zajrzała do środka. Było tam. Ociekające krwią serduszko młodej dziewczyny. Królowa uśmiechnęła się z ulgą i mocno przytuliła do siebie pudełeczko.
 –  Zaskarbiłeś sobie łaskę, jakiej nie zaznał nikt. Możesz odejść. Jesteś wolny. Jesteś wolny i... Dziękuję.
 Skinął tylko głową: nienawidził Królowej tak bardzo, że nie mógł znieść jej towarzystwa. Kazała mu zabić Śnieżkę, najpiękniejszą dziewczynę, jaką widział świat: nastolatkę o białej cerze, krwistych ustach, hebanowych lokach, pannę, która hipnotyzowała każdego, na kim padł jej błękitny wzrok. Oczywiście, że nie mógł jej zabić, nie po tym, co mu dała na futrach w środku lasu - mała Śnieżka gdzieś się ukryła, a Królowa dostała sarnie serce. Młody Łowca pokłonił się krótko i odszedł, wspominając rozkoszne chwile ze swą niedoszłą zdobyczą i nie zastanawiając się, dlaczego jej miękka skóra była w dotyku aż tak lodowata.
 Królowa natomiast nie posiadała się z radości. Natychmiast udała się do swoich komnat, gdzie w skupieniu mogła dokończyć swe dzieło. Dusza żyjąca w jej lustrze przyglądała się w ciszy, jak rudowłosa kobieta przebija jeszcze ciepłe serce kołkiem z białego dębu.
 –  Myślisz, że to naprawdę wystarczy? Trzeba było spalić te nieumarłe ścierwo. - Zapytała duszka, przyglądając się krwi wypełniającej powoli puzderko. –  Mam złe przeczucia, Nghalasil. Coś mi tu nie gra, i to bardzo. Wiem, że ich serca wyglądają inaczej, ale...
 –  Ale nie tak, jak sarnie, huh?
 Królowa o płomiennych włosach obróciła się gwałtownie. Jej pasierbica, rzekomo martwa, przycupnęła wygodnie na skraju miękkiego szezlonga. 
 –  Ty pieprzona padlino –  Wycedziła, łapiąc od razu kolejny kołek. Śnieżka tylko się roześmiała.
 –  Naprawdę myślałaś, że byle wiedźma może mieć nade mną kontrolę? Byle kurwa, która magicznym napojem spoiła moją ofiarę? Nie myślałam, że jesteście aż tak głupie. –  Zakpiła dziewczyna, uśmiechając się szeroko i pokazując długie, ostre kły. –  I w dodatku, wynajęłaś łowcę, zwykłego ludzkiego łowcę, żeby mnie zabił? Jesteś żałosna. 
 –  Od kiedy Thornsten wiedział?
 –  Nie wiedział. Naprawdę myślał, że jestem jego ukochaną, nastoletnią córeczką. Mężczyźni... Trochę uroku iluzyjnego i zrobią dla ciebie wszystko. A od kiedy ty wiedziałaś?
 –  Od kiedy cię zobaczyłam –  Prychnęła czarownica, nie spuszczając wzroku z nieumarłej. –  Biała skóra, czerwone usta, ząbki jak perełki, ani jednej zmarszczki, oczy jak gorejący lód, głosik jak kryształ... Wiesz co? Zostaw sobie te królestwo, żyją tu sami idioci, skoro nikt nie zauważył, że ich królewna to wampirzyca, która powinna dawno temu zgnić w grobie. Hipnotyzowałaś ich wszystkich? To dopiero jest żałosne.
 Śmiech Śnieżki poniósł się echem po komnacie.
 –  Och, było całkiem zabawnie. Wszyscy mnie kochają. Kochają mnie kochać. Ciebie wszyscy nienawidzą. Pewnie za te ryże kudły, lisiczko. Nie nudziło ci się, gdy próbowałaś mnie truć? Gdy podmieniałaś moje sztućce na srebrne, sabotowałaś tak, żeby wypchnąć mnie na dziedzińce w samo południe? Mogłyśmy być idealną parą. Dwie wielkie, potężne, silne królowe... Mogłaś mieć wszystko, Adelaise. Ale teraz to już nie twoja bajka. –  Śnieżka wstała i powoli podeszła do macochy, żeby pogłaskać ją powoli po policzku. – Oni poznają inną wersję. Jak to otrułaś mojego starego ojca... Skazałaś mnie na śmierć... A w tej bajce… –  Objęła ją mocno, przytulając piersi do jej pleców i czując dreszcz strachu, jaki przeszył czarownicę –  W tej bajce, to ty jesteś tą złą.

 A potem zatopiła kły w jej szyi.

poniedziałek, 17 października 2016

Małe dziecko, duży las.

 Lasy są duże. Dzieci są małe.
 W lasach mieszkają dzikie zwierzęta, które chcą zjeść małe dzieci. Wilki. Lisy. Dziki. Tak, one wszystkie chcą upolować bobasa.
 Małej Annie jednak bardzo podobało się w dużym lesie. Pachniało inaczej niż w domu, chłodny wiatr całował jej zaróżowione policzki, a ptaszki raz po raz przelatywały tuż nad nią lub skakały z gałązki na gałązkę. Nawet nie zauważyła, że obserwując rudą wiewiórkę, oddala się od matki, która z pasją oddawała się poszukiwaniu grzybów. Dziewczynka ślepo ruszyła za rudym stworzonkiem, ciągnąc za sobą pluszowego pieska, Chrupka, który był jej jedynym towarzyszem zabaw. W chwilę była już daleko, i stąpając nieuważnie po miękkiej, wilgotnej ściółce, wywróciła się gwałtownie. Jeden ruch wystarczył, żeby sturlała się w głąb wąwozu, tysiące lat temu wyrzeźbionego przez lądolód. Anna zaczęła się trochę martwić. Las był duży - ona mała. A w dodatku góra, z której się sturlała, niesamowicie strona. Z perspektywy małej dziewczynki, był to problem nie do pokonania. Postanowiła więc ruszyć wąwozem, ścieżką, którą widziała niedaleko. Ściskając pluszankę, ruszyła przed siebie.
 Wydawało się jej, że minęły już godzin jej wędrówki,, gdy usłyszała ludzki głos. Ruszyła szybciej, w nadziei, że to matka: ale to nie był kobiecy głos. Mimo wszystko, dziewczynka postanowiła poprosić mężczyznę, którego sylwetka majaczyła w oddali, o pomoc. 
- Co taka laleczka robi sama w lesie, huh? - Zawołał ciemnowłosy i ciemnooki pan, a Anna zatrzymała się w pół kroku, widząc, że ten bawi się dużym, ostrym nożem. 
- Nie jestem sama. - Odpowiedziała, mocno przytulając Chrupka. - Moja mama już idzie.
- Tak? - Mężczyzna zapalił papierosa i powoli ruszył w jej kierunku. - A mi się zdaje, że jesteś małą kłamczuszką. Wiesz, co dzieci dostają za kłamanie? Kary.
 Coś w głowie Anny szepnęło, że ma natychmiast uciekać. Tak też zrobiła. Odwróciła się i zaczęła biec, najszybciej jak potrafiła, gubiąc przy tym ukochaną przytulankę. Biegła, aż straciła dech i potknęła się o wystający korzeń i upadła, zdzierając sobie skórę z kolana. Słyszała za sobą kroki obcego mężczyzny  i już miała zerwać się do biegu, gdy coś ją minęło. Długie, patykowate stworzenie, jakby człowiek z gumy, którego rozciągnięto: w eleganckich półbutach uwalonych ziemią, pasiastym garniturze i meloniku na czubku łysek głowy. Nie wiedziała, czego boi się bardziej: obcego mężczyzny, czy dziwnej, leśnej kreatury.
 Mężczyzna natomiast zamarł. Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy wysoka istota złapała go cienkimi palcami za gardło: wydał z siebie cichy pisk, a potem... Potem eksplodował. W pył. Rozpadł się. Jakby był niczym.
 Anna nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku. Istota nawet na nią nie spojrzała: pochyliła się, sięgając coś z zimnej ściółki. Dopiero wtedy do niej podeszła.
 Nie miał twarzy. Jego głowa była bezkształtną, białą plamą, a jednak wydawało się jej, że się uśmiecha. Podał jej Chrupka, a potem złapał za rękę i pomógł wstać. Miał suche, ciepłe dłonie. Pochylił się i szepnął jej coś do ucha - szepnął, nie posiadając nawet ust. I odszedł. 
- Anna?! - Rozpaczliwy krzyk jej matki rozległ się blisko.
- Tu jestem! - Odkrzyknęła dziewczynka. Niedługo później znalazła się w ramionach matki, która przerażona szukała jej od godziny. Gdy wracały, jeszcze raz obejrzała się za siebie, w nadziei, że zobaczy pana z lasu: był tam, we mgle. Pomachał jej na pożegnanie długimi palcami.
 Anna się uśmiechnęła, ale przypomniała sobie jego słowa, których nie rozumiała.
- Mamo... Co to znaczy, że prawdziwymi potworami są tylko ludzie?

czwartek, 25 sierpnia 2016

Znam go


 Znam go lepiej niż ktokolwiek inny.
 Wiem, jak wygląda jego tydzień. Codziennie rano trzy razy przestawia budzik, bo na samą myśl o rozpoczynającym się dniu cierpnie mu skóra. Walczy sam ze sobą, żeby znów wstać, zaparzyć mocną kawę, zapalić, ubrać się i wyjść z domu. Wraca wieczorem. Czasem z gotowym jedzeniem, czasem sam gotuje coś na szybko. Często rozmawia przez telefon z matką. Przegląda niezrozumiałe dla mnie papiery, sprawy służbowe. Czasem wyjdzie do sklepu, bo w końcu jest człowiekiem, musi jeść. Ogląda filmy, słucha muzyki, gra w popularne gry, rozmawia przez Internet z przyjaciółmi. Zdarza się, że ktoś go odwiedzi, ale nigdy nie przesiaduje u niego zbyt długo. Późnym wieczorem bierze prysznic i kładzie się do łóżka. Dopiero po północy, przy pomocy nasennych pigułek udaje mu się zasnąć. W weekendy sypia długo, snuje się po mieszkaniu zaspany, z kubkiem kawy w jednej dłoni i książką w drugiej. Tak mijają mu miesiące, jeden po drugim. Znam każdy jego krok, gest, znam na pamięć jego uśmiech i głos. Znam go lepiej niż ktokolwiek.

 Tylko jeden dzień w roku jest inny. Nie idzie wtedy do pracy, nie włącza komputera ani telefonu. Siada na parapecie, zapala papierosa i patrzy na miasto. O dwudziestej otwiera butelkę wódki i przesiaduje z nią w kuchni, dopóki powstrzymywane łzy nie zaczynają spływać po jego policzkach. Wiem, czemu nie chce pić sam w salonie. To tam dwa lata temu się powiesiłam. 

sobota, 18 czerwca 2016

Psycholog

 Czekam w kolejce do psychologa, w pustej poczekalni, gdzie słychać tylko kroki sennej, zmęczonej pielęgniarki. Jest piękną kobietą, zazdroszczę jej urody w typie gwiazd niemego kina: za każdym razem ma idealnie skręcone loki, ciemną szminkę na perfekcyjnie wykrojonych ustach, ołówkową spódnicę do kolan i lakierki na obcasie. Uśmiecha się do mnie uspakajająco, a ja odwzajemniam uśmiech, patrząc prosto w jej czarne oczy, całkowicie czarne, bez źrenic, bez tęczówek, bez białka. Zerkam za okno, gdzie szaleje ulewa, i zastanawiam się, czy deszcz skończy się przed moim wyjściem, bo przecież nie zabrałam parasola. Pielęgniarka w poplamionym krwią fartuchu znów posyła mi ciepły uśmiech i mówi, że doktor na mnie czeka. Bez słowa wstaję i ruszam do gabinetu, w którym byłam już tyle razy.
 Moim psychologiem jest mężczyzna wyglądający na niewiele starszego ode mnie, mężczyzna, którego uroda pociąga wiele kobiet, mężczyzna, dla którego niejedna poszłaby do piekła. Twarz niczym wyrzeźbiona z białego marmuru, z ostrą linią kości policzkowych, blade usta, oczy tak niebieskie że niemal granatowe i naturalnie czarne włosy. Dziś ma na sobie niedopiętą białą koszulę, z podwiniętymi rękawami, dzięki którym zwracam uwagę na wilka wytatuowanego na jego przedramieniu. To Fenris, wilk który połknął Słońce, syn Lokiego, boga kłamstwa. Prześlizguję wzrokiem po perfekcyjnych dłoniach lekarza: szczupłych, z długimi, bladymi palcami, z widocznymi żyłami i ścięgnami. Doktor bawi się wiecznym piórem, nie patrząc na mnie. Deszcz za oknem zmienił się w dziką, nieposkromioną burzę: niebo raz po raz przecinają biało fioletowe błyskawice, co chwilę rozlega się huk gromu. Siadam w fotelu przed biurkiem lekarza, który zadaje mi rutynowe pytania. Rozglądam się po gabinecie: jest tak pusty, jak zawsze. Bukiet ciemnych róż stoi na białym stoliku, w tym świetle wydają się tak czerwone, że aż czarne. Wydaje mi się, że słyszę jakieś drapanie, skrobanie, ale gdy obracam się w fotelu, nie widzę niczego. Spoglądam na psychologa, który zamiast patrzeć na mnie, na swoja pacjentkę, obojętnie przygląda się szalejącej za oknem burzy.
- Wiesz, że ci się nie poprawia, prawda? - Pyta miękko, ale w jego głosie jest coś takiego, że przechodzi mnie dreszcz.
- Wiem - Odpowiadam, kątem oka zauważając jakiś ruch. Skrobanie staje się coraz głośniejsze, jakby małe pazurki przesuwały się po chłodnej marmurowej posadzce i nagle paraliżuje mnie głęboki strach, bo słyszę niezrozumiały szept tuż przy swoim uchu. Zmuszam się, żeby nie rozejrzeć się po gabinecie, bo wiem, co się dzieje, oni tu są, oni byli tu od samego początku. Ciemne postaci spływają z sufitu, wychodzą ze ścian i pełznął po podłodze tylko po to, żeby ich miękkie, kosmate łapki uzbrojone w ostre pazurki zacisnęły się na moich kostkach, nadgarstkach, wokół mojej talii i w końcu - wokół szyi. Pachną mocno, słodko, śmiercią i rozkładem, ocierają się o mnie jak koty, a ja zaczynam czuć, jak moje płuca wypełniają się płynną smołą. Kolejna błyskawica rozrywa niebo, nie wiedzieć czemu na usta ciśnie mi się wiersz Poego, a lekarz w końcu na mnie spogląda. Uśmiecha się delikatnie, z ust kapie mu ciemna krew, brudząc śnieżnobiałą koszulę. Opiera się o biurko, delikatnie unosi moją brodę w górę i pyta:
- Dlaczego nie bierzesz swoich lekarstw? To wszystko mogłoby zniknąć, gdybyś tylko chciała.
 Wsuwa do moich ust niewielką pigułkę. Czuję jej gorzki smak tak samo realnie, tak jak czuję pazury wbijające się w moją skórę, tak jak czuję pocałunek złożony przez lekarza na moim czole. Zamykam oczy, gdy zaczyna do nich spływać krew.
 Nie wrócę dziś do domu.

 Nie wiem, czy kiedykolwiek do niego wrócę.